Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

błyska i tysiące grotów słonecznych przebija szare, smutne i puste ulice.
Wszystko pozamykane, ani jednej dorożki, nieskończony sznur wojsk sinym łańcuchem bagnetów przegradza wyloty ulic, otacza place, strzeże gmachów publicznych i jakby w ciężkie kajdany zakuwa całe miasto.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale choć zwolna, lecz niepowstrzymanie miasto wylega na ulice, bramy wyrzucają co chwila całe gromady, mrowią się trotuary, szare place czernieją, cichy szmer rozstrząsa się w powietrzu; twarze jeszcze niespokojne i zgorączkowane, w oczach płomienie, serca rozpiera krzyk ledwie powstrzymywany, manifest w każdych ręku, płachty papieru, jak olbrzymie motyle, trzepocą się wśród czarnej ciżby; czytają po rogach ulic, czytają po bramach, czytają wszędzie, lecą błyskawicowe uśmiechy, westchnienia się zrywają, gdzie już łzy świecą u rzęs, gdzie już weselny okrzyk pada, zaś indziej jakaś wynędzniała twarz się rozsłonecznia i przygięty grzbiet się prostuje, i zdeptana ludzka dostojność się podnosi...
— Najwyższy Manifest! — dzwonią na wszystkie strony dziecinne głosy roznosicieli, a nad trotuarem leci wysoki chłopak i krzyczy na całe gardło, potrząsając pliką gazet:
— Straszna konstytucja w Warszawie!
Tak samo krzyczał niedawno: „Straszny wybuch bomby!“ albo: „Straszna bitwa na morzu!“