Ale tutaj, w tem mieście przeklętem, wśród fabryk, dymów i zgiełków, drgała zaledwie słabem, bolesnem echem.
Te ziemie, zgwałcone przez miasto, stratowane tysiącami nóg i wozów, przyduszone olbrzymiemi cielskami fabryk, pożerane mrowiskiem domów i zatruwane ich plugawemi oddechami, nie poruszyły się nawet w tych słodkich wiosennego słońca pieszczotach — leżały martwo w blaskach, niby żebracze łachmany sromotnie porzucone i rojące się ohydnem robactwem, fabryk i ludzi żerujących po trupie.
Zaledwie gdzie niegdzie z pośród szarych, spasłych murów dźwigało się ciężko jakieś drzewo suchotnicze, zaledwie gdzie niegdzie, z pod chmur dymów, zieleniły się blade, umęczone uśmiechy liści, a tylko zrzadka, w trwodze i tajemnicy, w jakimś kącie zapomnianym tliły się nędzne źdźbła traw lub wystrzelał zuchwale mlecz żółty.
A wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągało się cmentarzysko życia pustym, zamarłym stepem.
Żyły tylko fabryki.
Tylko te czerwone mary, lśniące w słońcu, jakby skamieniałe krwią i potem, wynosiły się dumnie ku słońcu, panując nad światem.
W cieniu tych polipów potwornych, wyrosłych na trupach całych pokoleń, kosztem dusz, powietrza, ziemi, kosztem całej przyrody — marło wszystko, stawało się nędzą, złem, przekleństwem i rozpaczą.
W radosnych promieniach słońca wznosiły się te fabryki, niby świątynie strasznego bóstwa, któremu ludzkość składać musiała w ofierze krew swoją.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.
— 82—