Windy, niby zdechłe kraby, leżały w czarnych, przepaścistych norach, a puste schody szczerzyły kamienne zęby i zionęły wilgotnym, lodowatym tchem grobów.
Wzdrygnął się nieco, obejrzał trwożnie na służącego, ale wszedł na piętro, pławiące się w czerwonych brzaskach zachodu.
I szedł wolno przez oniemiałe, mroczne sale, niby przez jakiś bór, zaludniony śpiącemi potworami.
Maszyny ciężko przywierały do podłóg, niby bydlęta spracowane, pasy i transmisje opuszczały się bezwładem znużonych i wyczerpanych mięśni, a gdzie niegdzie z szarych mroków polśniewały mosiądze, jak oczy w sen zapadające.
Cisza pełna drażniących, dziwnych drgań niemych i błysków konających obmotała te nieskończone szeregi sal szerokich i czarnych, tę złowrogą gąszcz maszyn, mrowiących się w gasnących brzaskach.
Kroki rozlegały się głuchem, trwożnem echem.
Niekiedy gdzieś w jakiemś oknie, oślepłem od kurzów, zabrzęczały muchy, szarpiące się w pajęczynach, niekiedy zadźwięczał krótki przejmujący szczęk, jakby ziewnięcie usypiającego potworu, a niekiedy znów podnosił się jakiś szmer cichy, bełkotliwy, niby echa pracy niedawnej i płynął z sali do sali, przenikał maszyny, błądził pod sufitami, aż chwiały się długie przędze pajęczyn i obwisłe pasy zadrgały na chwilę.
A on szedł coraz wolniej i ciężej wśród tych pustek martwych, zasypywanych więdnącemi blaskami dnia jakby pyłem marznących wodospadów.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —