Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —

Sale już zwolna pogrążyły się w ciemnościach, że w mrokach, wznoszących się popielnym tumanem, i w tych ślepnących brzaskach zachodu wszystko przybierało kontury halucynacji, wszystko zdawało się być zatopionem na jakieś dno snów, rojącem się od zjaw straszliwych i majaków rzeczy niepojętych.
Jakieś groźne, nieuchwytne zarysy kołysały się w cieniach, jakieś stalowe, lśniące ręce prężyły się ze zmroków i trwały zastygłe w skurczu bolesnym; jakieś złe, okrutne, uśmiechy pełzały wskróś ciemności, a jakieś potwory nieokreślone zdały się czaić pod ścianami, to dziwne, stalowe pajęczyny skrzyły się rosą ostatnich blasków.
Ale on szedł niepowstrzymanie, przedzierając się wskróś cieniów, zarysów i majaków, milczącem stadem zalegających mu drogę, szedł coś szepcąc głębią swej duszy do tych myśli swoich, zakutych w więzy ciał żelaznych, do tych tajemniczych bytów znieruchomiałych w milczących skrętach i jakby niecierpliwie oczekujących na rozkaz jego woli ożywczej.
Przechodził z piętra na piętro, z sali do sali w rozmodlonem milczeniu zgrozy, jakby przechodził alejami cmentarzysk. Twarz mu krwią nabrzmiewała, a stare, wypełzłe, nieubłagane oczy lśniły zastygłemi łzami, niekiedy zatrzymywał się przed maszynami, obejmując je gorącem, prawie miłosnem spojrzeniem, a czasami dotykał dłonią lśniących tłoków i z bezmiernie żałosną pieszczotą szeptał cicho:
— Powrócą! Odpocznijcie! Wrócą!