skach, prężyły się sztywno wzdłuż ulic, jak zawsze, wystawy sklepów jaśniały światłami, kawiarnie były pełne, tłumy snuły się po trotuarach, tysiące pojazdów krążyło bezustannie, elektryczne tramwaje przelatywały z jednakim świstem. Wszystko napozór było jak zwykle w tej porze dnia, ale wszystko było spowite w ledwie odczutą chmurę posępnych drżeń, oczekiwań, niepokojów.
W twarzach czaił się głuchy jeszcze strach, oczy biegały podejrzliwie, szeptano jakoś trwożnie.
Nie było śmiechów, ni zwykłej, bezmyślnej wrzawy.
Nie było kobiet strojnych.
Nie było dzieci. Jakieś niepochwytne kartki krążyły z rąk do rąk, jakieś tajemnicze znaki padały jakby hasła z ust do ust, a w bramach, w cieniach domów czaiły się jakieś gromadki, rozbiegające się co chwila.
Przed wspaniałemi sklepami, po kawiarniach, po trotuarach, krążyły jakieś dziwne, nigdy tutaj niespotykane twarze, jakieś głowy męczeńskie, jakieś zagadkowe płomienne spojrzenia i lodowate, okrutne uśmiechy.
Nie mógł tego pojąć, ale poczuł, że się coś poczyna.
I nie mógł się od nikogo dowiedzieć, bo jacyś spotkani znajomi wymówili się, że o niczem niewiedzą i śpiesznie odeszli, a inni, spostrzegłszy go zdala, przechodzili na drugą stronę ulicy.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —