Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.
— 97 —


II.

Dopiero po wielu, wielu tygodniach, podniósł się z łóżka i natychmiast pobiegł do fabryki: obejrzał mury, obszedł wszystkie sale, przepatrzył wszystkie maszyny, długo wsłuchiwał się w dawno ostygłe kotłownie, próbował poruszyć ordzewiałemi tłokami, chciał pchnąć w ruch olbrzymie koła rozpędowe, szarpał bezsilnie obwisłemi transmisjami, szeptał jakieś błagalne słowa próśb, a niekiedy, biegając jak oszalały po pustych salach, krzyczał w straszliwym gniewie, kopał maszyny i rozbijał, co mu wpadło pod ręce, to przycichał nagle, stawał zmartwiały i z obłąkańczym uśmiechem powtarzał cicho:
— Moja fabryka umarła!... Ona umarła! Umarła.
I klękał w omroczonych, cichych salach już zasnuwanych pajęczą przędzą i, jakby na grobach istot najdroższych, zaczynał mówić jakieś pacierze, nieprzytomne, krwawe słowa wyrywane z głębin serca, z tajni rozbitej świadomości, brzmiały w ciszy straszną litanją beznadziejnego żalu i skargi, jak płacz sierot zbłąkanych na cmentarzysku.
Musiano go zanieść zpowrotem do pałacu.
Ale nazajutrz obudził się o piątej rano, przeczekał trwożnie tę chwilę, w której powinny się były rozlegać świsty jego fabryki, a potem wstał, jak dawniej, i jakby wrócił do dawnego, normalnego życia.
Całe dnie przesiadywał w kantorze fabrycznym.