Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —

I widział znowu wypełzłe, zadeszczone dnie, jak wskroś rumowisk, zgliszcz i trupów niepogrzebanych ciągnęły nieskończone procesje, pijane triumfem.
I widział płachty, maczane w niezastygłych jeszcze kałużach krwi, powiewające krwawo w szarych, omglonych ulicach.
I słyszał ten hymn zwycięstwa, co rwał się z serc jakby huraganem szczęścia i wolności.
Miasto oszalało, upite zwycięstwem.
Przeciągały nieskończone, bohaterskie korowody, pełne ran jeszcze krwią ociekających, szły hufy niezwyciężonych, szły kohorty półludzi, półtrupów, szli konający i marli z okrzykiem szczęścia, szli wszyscy, którzy pracowali na ten dzień wielki, wypełzali z nor, czołgali się z pobojowisk, z wiecznych ciemnic poniżenia się wynosili, a pobrzękując poszarpanemi kajdanami ciągnęli z pieśnią triumfu, z krzykiem niezmożonej potęgi, płynęli jak fale przypływu, wstające z głębin niezbadaną mocą przeznaczeń, jak fale huczały burzliwie, chlustając w lądy dalekie i nieznane.
Że już wszystkie dnie stawały się niebosiężnemi pieśniami.
Że wszystkie noce leżały pijane weselem.
Miasto zwyciężyło.
I wszystko runęło w proch przed jego potęgą niezwyciężoną.
A stary, obłąkany człowiek wciąż patrzył z okien swego kantoru, patrzył, jak przeznaczenie i czekał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .