Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

Że całe to tragiczne cmentarzysko jakby się zapadło na dno niezgłębione, z którego wynosiły się nad rozkołysaną, szumiącą zielenią samotne wieże, kominy fabryk i omszałe, dzikie zsypisko porozwalanych świątyń, gdzie jeno niekiedy pięła się sarna płochliwa, czaił się zwierz dziki, a wysoko, niby nad wichrami skalnemi krążyły orły i wiatry jęczały żałobne, zaś w głębiach ruin, pożeranych przez puszcze, w chaosie złomów i zwalisk, w krętych wąwozach i rozpadlinach ulic pomarłych, nad białemi brzozami, z nieprzebytych gąszczów lśniły strumienie, zmartwychwstałe po wiekach, rwały się gdzieś z rumowisk i z uporem, wśród tysiąca przeszkód, niezmordowanie szukały swych łożysk prawiecznych — druzgotały okowy, ryły się śród kamieni, błądziły po placach i radosnemi kaskadami spadały przez popękane mury w mroczne objęcia lasów i, jak rozpienione srebrzyste hymny miłosne, dzwoniły swoją pieśń wieczystą drzewom, kwiatom, ziemi, światu wszystkiemu, jak niegdyś śpiewały, jak przed wiekami i jak po wiek wieków już śpiewać miały!
Umarłe cmentarzysko miasta, zetlały trup człowieczej potęgi, okrył się królewskim płaszczem puszczy słonecznego waru życia, pełnej szumów, lśnień, kwitnień, cichych poczynań, śpiewu ptaków, miłosnych szałów, bełkotu wód, upajających śmierci i tajemniczych, niezgłębionych szeptów przyrody.
Że przyszedł czas, iż i te fabryki, co wciąż czekały pod murami miasta głodnem stadem bydląt nienasyconych, pomarły na wieki, pożarła je puszcza, rozszarpały drzewa i ziemia wchłonęła zpowrotem.