odpoczywania, a tylko zbłąkany, bezdomny wiatr, szukający legowisk, zatargał nieostrożnie przegniłemi transmisjami, fabryka jakby podnosiła się z drzemki śmiertelnej i poczynała majaczyć, śniła na jawie, że budzi się w jakiś dawny, umarły poranek, że już tam w piecach olbrzymich, pod kotłami rozpalają ogniska i zwolna przez jej żyły strupieszałe przepływa potężny strumień ciepła i siły, że już prężą się w niej moce dawne, że już na dziedzińcach rozlegają się śpieszne kroki, że już wszystkiemi drzwiami, na wszystkie piętra i do wszystkich sal wchodzą, idą, tłoczą się całe rzesze niewolników, i każdy z nich zapomina o sobie i czeka pokornie — bo zaraz, za chwilę, za mgnienie, wydrze się z gardzieli kominów hasło pracy, i te już sprężone siły krwi, ognia i maszyn zatrzęsą murami i runą w ciszę hymnem wszechpotęgi.
Tak śniła nieprzytomnie ta ostatnia fabryka.
A znowu niekiedy, w długie, bezlitosne noce listopadowe, gdy zimno przeżerało ją do głębi, gdy deszcze przez porozdzierane sufity zacinały lodowatemi biczami, gdy zły wicher odzierał resztki dachów, gdy nawet drzewa, strachem obłąkane, szamotały się z wichurą, a wysoko, nad nocą straszną i puszczą rozkrzyczaną, w czarnych otchłaniach, migotały roziskrzone gwiazdy, fabryka budziła się jakby w śmiertelnej gorączce przerażenia i trzęsła się w dzikiej trwodze, aż pękały mury i rozwalały się z jękiem maszyny, bo w zgniłych mrokach poczynały majaczyć widma okrutnych przypomnień, mrowiły się cichą, groźną gęstwą straszliwych mar, wypełzały z jej wnętrza, z tajni najgłębszych wynosiły
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —