Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

się na jawę i gryzły jej duszę strachem obłędnym, jak gryzie mordercę pamięć jego ofiar i zbrodni.
Oto wlekły się skrwawione widma ludzi przez nią pozabijanych.
Oto kłębiły się wyschnięte, zielonawe mary głodów.
Oto szły nieskończonym szeregiem choroby, kalectwa i zbrodnie.
Oto przesuwały się całe pokolenia nieszczęsne, całe wieki krzywd i nędzy, całe światy przez nią pożarte, szły w tumanach krwi, spętane gorzkiemi łańcuchami łez, szły milczące, straszne, nieprzeliczone. Przechodziły i powracały jakby skute na zawsze więzami przeznaczenia do źródła swoich nieszczęść i zbrodni, kołowały bezustannie wskroś ciemnic i gruzów, wskroś maszyn i sal, jak myśl szamocąca się w obłędnem kole, jak żal nieutulony, jak wieczna skarga, i jak przekleństwo.
Dopiero świt poranny rozpraszał gorączkowe mary i fabryka zapadała w długi, śmiertelny letarg.
Że już była tylko męką i, konając z nieopowiedzianych tęsknot do spoczynku, do powrotu w ciche łono pramatki, do radosnego szczęścia rozpłynięcia się we wszystkiem, trwała jednak, okuta w niezniszczalne okowy myśli ludzkiej, w niewolę bytu rzucona na wieki, aż po kres przeznaczenia.
I przepływały przez nią lata jak stada ptactwa, niewiadomo skąd i gdzie lecące, jak fale bijące nieustannie o brzegi lądów nigdy niepoznanych, a ona trwała samotnie niby skamieniałe przekleństwo pomarłych wieków.
Aż przyszły nowe czasy, że w tem królestwie zapomnienia pojawili się znowu ludzie.