Fabryka wyżartemi ślepiami okien, wpatrzonych w wielką pustkę, dojrzała znowu białe domy, dojrzała, jak bór się rozstępował, a wykwitały szumiące zbożami pola, jak dymy biły w niebo i światła błyskały, dojrzała wreszcie i ludzi.
— Powrócą do mnie! Powrócą! — zdała się marzyć całą męką pragnienia.
Ale nie przyszli, omijali ją zdala i trwożnie, że tylko niekiedy w wiośniane dnie i w słodkie, rozwonione noce słyszała ich pieśni dziwne i obce... Nie dawne pieśni mordu, krwi, zniszczenia, ale jakieś nowe, upajające pieśni miłości, śpiewane przez chór dusz na cześć najsłodszej z ludzkich radości — radości istnienia.
Czekała na nich nadaremnie i musiała patrzeć, jak na cmentarzysku hańby, w krąg jej szatańskiego ołtarza, krzewiło się nowe, czyste życie.
Życie bez przemocy, bez fałszu, bez zbrodni.
Życie mądre i sprawiedliwe.
Święte życie dusz nieśmiertelnych i do wieczności dążących.
Ale fabryka musiała trwać samotnie aż po kres przeznaczenia, ze zgrozą omijana przez nowe plemię ludzkie, musiała trwać jako jedyny pomnik tych zapomnianych i okropnych czasów ludzkiego dzieciństwa, szatańskich czasów panowania niesprawiedliwości, egoizmu, złota i przemocy, jako haniebna pamięć przeklętego miasta.