Stał długo. Miasto kipiało niedzielną wrzawą, trotuary były pełne, dorożki pędziły, jak oszalałe, dzwonki tramwajów nieustannie brzęczały, a w powietrzu huczał szum pomieszanych odgłosów. Zmierzch już się taił po bramach i przysłaniał domy w niebieskawe woale, gdzie niegdzie wybłyskiwały wystawy sklepów.
Oderwał się wreszcie i prawie pędem poleciał na Świętojańską.
Mieszkały nawprost katedry, w wąziutkim domu, strzelającym pod niebo. Przyjęli go, jak zawsze: panny życzliwie, a matka dosyć kwaśno. Józia sztafirowała się przed lusterkiem.
— Cóż tam nowego na świecie? — spytała stara, chodząc po pokoju z kubkiem herbaty w ręku.
Bąknął ni to ni owo. Roześmiała się cicho i rzekła drwiąco:
— Pański gospodarz cały dzień gania z wywieszonym ozorem po ludziach, to mógłby naznosić wiadomości.
— Pewnie, alem nie ciekawy — odparł dość ostro.
— Przyniósł pan harmonijkę? — ozwał się głos z za zielonego parawanu, rozdzielającego pokój na dwie połowy.
— Michałowi pożyczyłem na dzisiaj.
— Szkoda, goście będą u nas wieczorem, myślałam, że pan zagra.
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów! — syknęła stara, oglądając Józię ze wszystkich stron. — Mańka, spaskudziłaś stanik, worki wiszą pod
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.
— 132 —