Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —

pachniały śledziem, ale się zjadło... Siedział cały wieczór i zjadł rozmaitości za całą złotówkę... Mówił, że go swatają z panną, co ma dom na Woli... że ma brata księdza... że na przyszłe gospodarstwo kupił dwa materace na licytacji, ale już wywietrzone, i, że Józia byłaby w sam raz dobra za ladę do jego interesu...
— Mańka, nie pleć głupstw! — zgromiła ją Józia.
Przycichło na chwilę, Jędrusiowi ścisnęło się serce boleśnie i łzy stanęły w oczach, przychylił się, by je nieznacznie obetrzeć, gdy naraz Józia, niby to wychylając się spojrzeć przez okno, wsparła się piersiami na jego ramieniu i, przyciskając głowę do jego twarzy, szepnęła:
— Niech pan nic nie wierzy! Już pełno ludzi przed kościołem — dodała głośno.
Wstrząsnął się, chciał coś powiedzieć, już jej nie było.
— Mamuniu, prędko, bo pójdziemy świece gasić, dzwonią!
Jakoż uderzyły dzwony katedralne, tak nagle, rozgłośnie i bujnie, że stado gołębi wzbiło się ponad wieżę, kołując wysoko, niby garść białych piór, wichurą uniesionych; a potem u Augustjanów zadzwoniły rozdrganym, gorącym basem; a potem od Pijarów wytrysnęły spiżowe dźwięki, jak struga ognia, jak dym niebosiężny; a potem, gdzieś zdala, od Paulinów, płynęły wolno szerokie, rozkołysane, wołające dźwięki; a wkońcu, już ledwie dosłyszalne, jak klangor żórawi, płynących gdzieś w bezkresach, płynęły dzwonne śpiewania od Krakowskiego Przedmieścia.