Długo stał przed jakąś wystawą, gdy ktoś mu szepnął:
— Nie odwracaj się... pilnuj... może wyjść lada chwila...
Pochylił się ku szybie, znał ten głos i wiedział, co znaczą te słowa. Uspokoił się zupełnie i jakby zakrzepł na kamień, ta zbliżająca się chwila owładnęła nim teraz niepodzielnie.
Przygarbił się nieco, ręce głęboko wsadził w kieszenie i przepatrując z nadzwyczajną uwagą twarze spotykane, wlókł się leniwie, jak człowiek, któremu się nigdzie nie śpieszy, ale wymijając ten dom, obleciał go błyskawicowem i niby aparat fotograficzny, niezawodnem spojrzeniem: stróż drzemał pod bramą, wielka sień była oświetlona i w głębi podwórza majaczyły jakieś drzewa.
— Za widno, zpowrotem możnaby się natknąć na strupla! — zdecydował.
O parę domów dalej był sklep galanteryjny, za wielką szybą wystawy leżały stosy kołnierzyków, koszul i krawatów, przyjrzał się każdemu przedmiotowi zosobna i nic nie spostrzegając, zawrócił.
Szedł spokojnie a bacznie do najbliższej ulicy poprzecznej, przyglądał się policjantowi, stojącemu na rogu i znowu powracał. Wiele razy, prawie już automatycznie tak spacerował, nie tracąc z oczów ani na chwilę pustej sieni. Przemykał się pod ścianami, jak głodny wilk, czatujący na zdobycz, gotowy w każdej chwili do skoku, nie czując trwogi żadnej, ni niepokoju.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —