zaledwie... dosłyszał jego głos... serce mu się zatłukło, ale cały był jedną nieubłaganą wolą, wszystko mu znikło z czucia i pamięci...
Jeszcze byli o jakie pięć kroków... wyminęły go dziewczynki rozszczebiotane... przestał oddychać...
Już ich tylko dzielił ten krwawy brzask, bijący z okien apteki...
Jeszcze ze dwa kroki... zatoczył się nieco.
Jeszcze jeden... i... zderzył się z nim... wyprężył się naraz i, niby to wymijając, ze straszną siłą wbił mu nóż w lewy bok...
Stało się tak błyskawicznie, że przebity ani krzyknął, zachwiał się nieco, rozkrzyżował ręce i runął wtył...
A Jędruś poszedł dalej tym samym cichym, wymierzonym krokiem. Krzyk się podniósł, nie odwrócił się, ale i uciekać nie mógł, nogi mu zdrętwiały.
Ludzie zaczęli się rozbiegać, a jeszcze więcej cisnąć do leżącego na trotuarze, kobiety, nie rozumiejąc, co się stało, usiłowały go podnieść, dziewczynki stały strwożone.
Po chwili jacyś ludzie wnieśli go do apteki.
Jędruś naraz się zatrzymał i wraz z drugimi poszedł na miejsce wypadku, był nieco bledszy, ale tak zupełnie spokojny i przytomny, że spostrzegłszy na chodniku zgubionego pieska, zaniósł go dziewczynce do apteki.
Tamten już konał; na kanapce leżał rozciągnięty z twarzą wykrzywioną i zbladłą na płótno, oczy miał w słup, otwarte szeroko i usta rozchylone w jakimś niemym, straszliwym krzyku, obnażone piersi pławiły
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —