się w krwi krzepnącej, niekiedy chrypiał, grzebiąc nogami i prężył się sztywno. Nie było już ratunku.
Ludzie tłoczyli się bezradnie w ponurem milczeniu, tylko kobieta, podtrzymując mu głowę, wyła wniebogłosy, a dziewczynki zanosiły się żałośnie.
Jędruś, stojąc w ciżbie, przyglądał się konającemu spokojnym, lekko współczującym wzrokiem, jakim się zwykle patrzy na rzeczy obce i przykre. Jakby zupełnie zapomniał, że to on go zabił, że to jego nóż przebił ten bok, z którego płynęła czarna, spieniona krew. Z obojętną ciekawością przyglądał się twarzy konającego, i ani razu nie zabiło mu żywiej serce zgrozą, ni trwogą. Tłoczył się jak drudzy i patrzał jak drudzy, niby na niezwykłe widowisko. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z niczego.
Godziny oczekiwania, powody, cios, wszystkie te chwile dopiero co przeżyte, zapadły się naraz w jakąś głąb niepamięci, jakby ich nigdy nie było. Wzruszał go tylko płacz dzieci, że była chwila, w której chciał je brać na ręce, by przycisnąć i obetrzeć łzy z jasnych rozbolałych twarzyczek, jak to nieraz robił z dziećmi Ignacowej.
Przyjechało Pogotowie i zjawiła się policja, ale stał jakby wrośnięty w ziemię, aż ktoś go przemocą wyciągnął na ulicę.
— Zwarjowałeś! Sam leziesz im w łapy! Zmiatajże teraz!
— A prawda! To już po krzyku... na fest, co?
Nikt mu nie odpowiedział, obejrzał się zdziwiony, towarzysza już przy nim nie było. Zrobiło mu się jakoś
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —