Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —

przywarł oczy, zdawało mu się, że jest tam, na ulicy, że znowu czeka... że znowu chodzi... wszystko się przesuwało przed oczami jak w latarni czarodziejskiej, szli ludzie... jaśniały światła... podnosiły się głosy.
Zerwał się na nogi, dorożka przejeżdżała z takim hukiem, że wszystkie sprzęty zadygotały, jakby się przebudził, ale poczuł się tak strasznie znużonym i sennym, że rzucił się na łóżko i zasnął momentalnie. W parę minut zbudziła go dziewczyna, a jemu się zdawało, że spał całe godziny — tak poczuł się wyspanym i trzeźwym, jadł też z łapczywością i nie oszczędzał butelki.
Wkrótce przyjaciółka z gościem wyszli, że pozostali tylko sami. Oboje byli już w dobrych humorach i niesłychanie podnieceni, gdy wstawali od stołu. Jędrusiowi kręciło się w głowie, prawie się upił temi paru kieliszkami, śmiał się z byle czego, podśpiewywał i żartował, nie bardzo jednak wiedząc, co się z nim dzieje, gdyż często wśród śmiechu stawał jak słup, rozglądając się dokoła tępym, ogłupiałym wzrokiem.
— Chodźże pan prędzej! — wołała niecierpliwie, tarzając się po łóżku, ze śmiechem odrzuciła kołdrę i leżała naga, nęcąca bezwstydnie i tak olśniewająco biała, że zaczął się śpiesznie rozdziewać, tylko, że ręce miał jakby nieprzytomne, nie mógł znaleźć spinki od kołnierzyka, chciał najpierw ściągać koszulę, to zapinał się na wszystkie guziki.
— A to się moja panienka wstawiła! — zaśmiała się, wyskakując, aby pomóc, ale rozpiąwszy mu kamizelkę, rzuciła się nagle wtył... na koszuli była