Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.
— 151 —

— Otwórz, Rysia! Otwórz, zapomniałem ci dać pieniędzy! — prosił bardzo łagodnie, posłyszał szelest za drzwiami, klucz szczęknął, ale się nie otwarły, nie dała się złudzić obietnicą, poczuła śmierć.
Nie czekając długo, przez wąziutkie podwórko wyszedł na Świętojańską, w sąsiednim zaraz domu mieszkała panna Józia, z przyzwyczajenia spojrzał wgórę, okna czwartego piętra gorzały światłami, aż blask padał na wieżę kościoła. Splunął z jakąś zawistną niechęcią i pobiegł co tchu do domu, na Browarną.
W mieszkaniu nie było nikogo, w sąsiednich facjatach świeciło się jeszcze tu i owdzie, było zaledwie po dziesiątej, brama stała otwarta. Na dole, w parterowych mieszkaniach wszystkie okna błyszczały światłami a od stancji maglarki rozbrzmiewała muzyka i wesoła wrzawa licznych głosów; zabawiali się tam jeszcze.
Przebrał się z pośpiechem, koszulę spalił pod blachą, nóż rzucił na samo dno kuferka pod rzeczy i zaczął się namyślać, co zrobić. Miał ochotę zajrzeć na muzykę, ale mu się prędko odechciało. Zrobił sobie herbaty i, zwolna popijając, patrzał w podwórze, na szeregi jasno oświetlonych okien, prawie bezwiednie zaglądając zgóry do wnętrza różnych mieszkań: u gospodarza pod lampą wiszącą przy stole okrągłym pisał coś chłopiec w mundurku, a jakaś chuda pani z obwiązaną twarzą kładła pasjansa; obok, u sklepikarki, dzieci goniły się po pokoju i pies szczekał; dalej zaś, ktoś czytał gazetę i stara pani siedziała plecami do okna z kotem na kolanach. Podniósł znudzone oczy na okna facjatek, w ostatniej dojrzał przez szyby pochyloną