Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —

Co go to mogło obchodzić? Stało się to przecież dla sprawy...
— Jednego drania mniej! — myślał, wesoło pogwizdując i śpiesznie leciał, by zdążyć jeszcze przed ostatnią gwizdawką, ale jakiś kondukt zagrodził mu drogę przy Św. Krzyżu, gęsty tłum zalegał trotuar i ulicę.
Jędruś obojętnie przyglądał się twarzom i białym komżom księży, trumnę już wynoszono z podziemi, kołysała się ciężko nad odkrytemi głowami, jakiś krzyk rozdarł powietrze i zakwiliły płacze żałosne, ustawili ją na karawanie, pokrywając wieńcami, zaśpiewali księża i cały pochód ruszył. Jędruś poleciał w swoją stronę, ale na rogu Oboźnej zatrzymał się gwałtownie.
— A może to on? — jakby oślepiająca błyskawica mózg mu przeszyła, odwrócił się, pobladły śmiertelnie i spojrzał wylękle: trumna, niby kopiec kwiatów i zieleni, unosiła się nad czarną masą ludzi, ponury śpiew brzmiał ciszej, przygłuszony turkotem dorożek.
— A może... — jęknęło w nim złowrogim tonem i szybko, bez namysłu, rzucił się za pogrzebem. Chciał się przekonać; złota blacha z nazwiskiem już zdaleka błyszczała, ale przegrodził go tak wielki tłum, że nie mógł jej okiem dosięgnąć. Przeszedł na trotuar, aby zajrzeć zboku i zawahał się w ostatniej chwili, lodowaty dreszcz nim wstrząsnął i oczy się przyćmiły, jakby mu nogi coś splątało, powstrzymując na miejscu, uląkł się tego stwierdzenia. Bał się, i miotając się w sobie coraz bardziej i boleśniej, pozostawał za orszakiem coraz dalej, lecz szedł wciąż, ciągnięty nieprzeparcie.