Dzień był szaro-zielonawy, suchy, wiatr prześwistywał, niebo wisiało niskie i wypełzłe, jak oczy wytarte płaczem; posępne domy błyskały zamglonemi oknami, wieże kościołów rwały się wgórę, niby błagalny i skamieniały krzyk przykutych na wieki do ziemi, drzewa gięły się w jedną stronę, jakby coś szepcąc do siebie nagiemi gałęziami, a bokiem orszaku przelatywały dorożki, ciągnęły ładowne wozy, dzwoniły tramwaje, tłumy snuły się chodnikami, a dokoła wrzało życie bujne i pełne, jak pieniąca się czara; potężne a zwykłe życie dnia, tak już obce i tak już strasznie dalekie dla tego pyłu człowieczego, dla tej grudki ziemi, która stoczyła się z pola żywota i spadała martwa i w przeciwną stronę — w śmierć.
I dla Jędrusiowej duszy, która z krwawym trudem unosiła się ze zgrzęz życia i rozpinana na krzyżu męki, już przeczuwała jakąś jeszcze niejasną a straszliwą prawdę...
Był jej coraz bliższym, rozrastała się w nim gryzącą treścią, już wpełzła w niego, jak żmija okręcając serce kolczastemi skrętami przerażenia, już nawet w czaszkę stukała kościotrupim palcem nieubłagania...
Ale bronił się jeszcze przed nią potężnym instynktem samozachowawczym, przychodziły bowiem chwile, w których ostatkami woli, wszystkim szałem rozpaczy wyrywał się na powierzchnię życia i uciekał z obłędnego koła.
Wracała mu wtedy pełna świadomość swojego ja. Odpędzał mary i dusił strach, myśląc wzgardliwie.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —