Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.
— 161 —

co jak krzaki ogniste wybłysły, miotając się z wichurą, ponury śpiew zahuczał i wraz też wybuchały płacze i krzyki. Dzwony zabiły jękliwym, poszarpanym hymnem, że cały cmentarz jakby się rozszlochał i łkaniem napełnił powietrze...
Zrobiło mu się strasznie, dziki spazm bólu zatargał sercem i palące łzy pociekły z oczów, dziwne łzy nieopowiedzianego żalu i tęsknoty.
Wlókł się za wszystkimi.
Mętny, jesienny wieczór obtulał ziemię w wyszarzane, przegniłe łachmany, piaszczyste wydmy żółciły się jak czaszki, drzewa trwożnie szumiały, a jakieś białe brzózki trzęsły się tak rozpacznie, jakby wstrząsane płaczem, jakby lada chwila miały przypaść na mogiły, krzyże mu zastępowały drogę, czerniejąc złowrogo rozpiętemi ramionami, mogiły wyrastały przed nim niezliczonym szeregiem, jakieś krzaki chwytały go za ubranie, jakieś płyty, drzewa i grobowce kładły się przed nim niespodzianą, a nieprzebytą zawałą, a dzwony wciąż biły łkająco i rozpacznie, jakby każda mogiła zosobna krzyczała o zmiłowanie...
Pochód skręcił i gdzieś mu przepadł, jakby się w mrokach roztopił.
Rozglądał się bezradnie, gdyż w jakiejś dali brzmiały przyciszone śpiewy i światła połyskiwały, ale nie mogąc już pojąć gdzie, poszedł bezmyślnie za jakimś innym pogrzebem.
Pogrzeby przesuwały się jeden za drugim nieskończonym korowodem trumien, płaczów, śpiewań, i świateł; szedł już za każdym — i przy każdym gro-