Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.
— 162 —

bie, gdy płacze rozdzierały powietrze, gdy krzyki zrywały się, jak przekleństwa, gdy rozlegał się ohydny gruchot ziemi, spadającej na trumnę — cierpiał, jak inni, katusze niewypowiedziane i płakał krwawemi łzami...
Zdawało mu się bowiem, że stracił kogoś najdroższego i oto teraz oddaje go na pastwę wiecznej nocy, więc i tak samo jak drudzy klękał, modlił się, krzyczał, i tak samo czuł ogrom poniesionej straty, i gorycz opuszczenia, i mękę wiecznego rozstania, i rozpacz sieroctwa...
Dusza mu się już zbłąkała, jak w nieskończonościach ptak oślepły, że nawet nie wiedział, kiedy się znalazł z jakąś gromadą w restauracji, pełnej ludzi, żałobnie ubranych, i twarzy zapłakanych.
Garsoni roznosili piwo, parowe kiełbaski i kawałki sera, w kuchni dzwoniono niekiedy w moździerz, a czasami w różnych stronach olbrzymiej sali wybuchały płacze, lub rozpaczliwe skargi, pomieszane z brzękiem kieliszków i przyciszonym gwarem wspominań. Kilku żałobników, popijając przy bufecie, zabawiało się wesoło z grubą gospodynią, a w kącie na stosach okryć spały jakieś dzieci, płaczem zmęczone...
Jędruś siedział przed nietkniętym kuflem, daremnie usiłując sobie przypomnieć, kogo to pochował?
A potem kiedy tragiczny nastrój sali podniósł się jeszcze i powietrze rozdzierały spazmatyczne płacze, zanosił się niekiedy żałosnem łkaniem, bezmierny ból przeszywał mu serce i przygniatał do ziemi, jakby te