Wiem tylko, że włóczyłem się po mieście, jak pies bezdomny.
Nie bałem się, już niczego, ale wszystko mnie przerażało.
Przerażała mnie noc, ale i dzień przerażał, gdy się wynosił niby blady trup z ciemnicy. Przerażali mnie ludzie i przerażało drzewo samotnie stojące, przerażał cień rozchwiany, głosy niespodziane, chmury stłoczone, domy wyniosłe, gardziele pustych ulic, szum wiatru, lot ptaków, błyski światła, to czyjeś oczy patrzące na mnie — wszystko.
A równocześnie parła mnie niepokonana żądza zajrzenia na dno każdej rzeczy, każdej trwogi, każdego niebezpieczeństwa. Że byłem wciąż głodny coraz innych, coraz bardziej przerażających wrażeń.
Umierałem z nadmiaru a cofnąć się nie potrafiłem przed niczem; żyłem już wśród ludzi i rzeczy ohydnych, na samem dnie okropności, jakby w obłędnej mgle zgrozy ustawicznej.
Aż przyszła błogosławiona chwila wyzwolenia.
Moje przerażenie umarło nagle, umarło na zawsze, spaliło się na popiół, opadło ze mnie niby łachman znoszony.
Poczułem się znowu wolny, ale zacząłem widzieć dokoła zdumiewające rzeczy.
Miastem zatargały spazmy trwogi.
A moje przerażenie zmartwychwstawało we wszystkich oczach, we wszystkich sercach, ożyło nawet w domach, nawet w powietrzu.
Ja byłem wolny, ale oni cierpieli coraz srożej.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —