Błąkałem się w pustych, potopionych ulicach, ale czułem, że dokoła zaczynają się stawać rzeczy dziwne, niezrozumiałe i groźne; noc jęła się mrowić i drgać niepojętemi barwami, rwały się jakieś szepty tajemnicze, buchały jakieś wrzawy dalekie, a niekiedy jakieś tętenty przelatywały jak gromy.
Wszystko przybierało zarysy halucynacji, że zdawało mi się, iż śnię i nie mogę się przebudzić.
Ale chodziłem wciąż, wlokłem się bez przestanku czarnemi tunelami bez końca i nazwy, błądziłem poomacku, jakby w labiryncie bez wyjścia, potykając się o drzewa, o domy, o ludzi, przemykających się wskroś ciemności...
Naraz, znalazłem się w jakiejś szerokiej ulicy — szarzała przede mną niby zatoka morska, ściśnięta w pokrętne, poszarpane brzegi, w pośrodku wznosiły się drzewa jak zastygłe wybuchy mgieł, a dokoła majaczyły czarne, pogięte obrysy dachów. Przywarłem nagle do muru, bo jakiś tętent zahuczał gdzieś niedaleko, a jacyś ludzie zaczęli obok mnie przelatywać; uciekali już całym tłumem a trwożne krzyki leciały za niemi niby ptaki oszalałe, wielu dobijało się do bram, wielu padało na ziemię, a wielu czołgało się pod domy, gdyż tętent był coraz bliżej, i po chwili, cały tabun rozhukanych koni zagrzmiał na bruku jak huragan, iskry posypały się z pod kopyt, zamigotały wstęgi błyskawic, huknęły salwy, i gdzieś z głębin nocy wyrwał się straszny, wstrząsający krzyk... I wszystko przepadło w ciemnościach.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —