A ja uciekałem przez jakiś park, który nagle wyrósł dokoła mnie. Czarniejszy był od nocy i również nieprzebyty. Biłem się o pnie, i zbłąkany w gąszczach, przewracałem się co chwila, drzewa bowiem zagradzały mi drogę i, kołysząc się dokoła czarną, olbrzymią ciżbą, chwytały gałęziami, smagając bezlitośnie, a nagły, przejmujący szum zalewał mnie, jakby krzykiem fal spiętrzonych.
Już nie pamiętam, jak się wyrwałem.
Ale znalazłszy się znowu w ulicach, poczułem takie straszne zmęczenie, że zwaliłem się pod jakąś bramę i zasnąłem.
Przebudził mnie grzmot przelatujących koni i wrzaski.
Salwy gruchotały gdzieś niedaleko.
A gdy przycichło, szczęknęły nade mną szyby, otwierano okno i ktoś się wychylał, bo dosłyszałem szept:
— Wściekła szarża!
— Przelecieli jak burza. Ulica już pusta, musieli skręcić...
Wysunąłem się na trotuar i pytam cicho:
— Co to za ulica? Zbłądziłem...
— Marszałkowska!
— Ale w którem miejscu?
Okno zawarło się bez odpowiedzi.
Czekałem przez długą chwilę, nie otworzyło się więcej; dom stał jak wszystkie ciemny, posępny i jakby wymarły.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —