Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

błysło światło i w głębi, pełnej szaf, majaczyły straszne twarze, setki rąk spadło drapieżnie na towary. Rwali wszystko w głębokiem milczeniu, wyrzucali na ulicę, na głowy stłoczone u wejścia, na ręce wyciągnięte niby szpony, pod nogi.
Rozbito i sklepy sąsiednie.
A z ciemności wypełzał coraz większy tłum, tłoczył się już jak potworne mrowisko, rwał wszystko w strzępy, rozkradał, niszczył, i przewalał się przyduszonym pomrukiem, niby stado bydląt, pożerających się w jakiejś trupiej cichości, że tylko chwilami buchała wrzawa, lub dziki krzyk tratowanych.
Naraz, gdzieś woddali zadudniał ostry galop konnicy.
— Wojsko! — ktoś wrzasnął.
Tłum rozpełzł się w ciemnościach bez śladu.
Uciekłem w jakąś boczną uliczkę i tam padłem.
Szarża przeleciała jak huragan.
Podniosłem się, gdy jakieś ręce objęły mnie wpół.
— Ty kto? Nasz? — zaharczał opity, cuchnący głos, a ręce jęły mi sięgać do kieszeni.
Odpowiedziałem mu pięścią, że runął na bruk.
Uciekałem ze wszystkich sił i wpadłem na nową bandę, szturmującą monopol. W mgnieniu oka wyrwano drzwi, rozszarpano zapory i rozległ się brzęk tłuczonych butelek.
Ktoś zapalił gaz, tłum lunął spiętrzoną falą i rozpoczęła się grabież i zapamiętała pijatyka.
Nagle huk zatrząsł murami, olbrzymi płomień buchnął ze sklepu i straszny, nieludzki wrzask.