Tłum, jakby wypluty przez piekło, wił się z krzykiem na bruku, na wielu paliły się ubrania, wielu tarzało się w kłębach płomieni, ale większość ochłonąwszy nieco, rzuciła się znowu do rabunku i picia.
W oknach domu, za czerwonym wichrem płomieni, który buchał co chwila aż do dachów i przygasał, ukazywały się przerażone twarze, a na ulicy tłum już ryczał, pito na każdem miejscu, pito na zabój, do szaleństwa, na śmierć. Wrzaski poparzonych, śpiewy pijackie, trzask płomieni, wołania pomocy i brzęk pękającego w ogniu szkła, łączył się w jeden piekielny chór oszalałych głosów.
Byłem już bardzo daleko, a jeszcze słyszałem tę wrzawę.
W jakiemś mieszkaniu zegar bił drugą.
Wiatr ustał zupełnie, niebo zmętniało i ciemności jakby pobladły, jął sypać gęsty, wilgotny śnieg. Snuł się zwolna, migocąc bez szelestu niby niezliczne stado motyli, niby biały okwiat zmarzniętego światła, otrząsał się na ziemię.
Szedłem już bardzo ostrożnie, pod domami.
Raz czy dwa przejechały z hałasem jakieś wozy i przegalopował oddział kawalerji.
I niekiedy, wskroś opadających śniegów, targały się dalekie huki wystrzałów i krzyki mordowanych.
Kilka razy dzwoniłem do różnych domów, bo zimno mi było, ale nie otworzono.
A tak byłem śmiertelnie zmęczony, że co kilka kroków musiałem odpoczywać, tylko że od jakiegoś czasu płoszył mnie i nękał odgłos czyichś kroków.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —