Posąg wyłonił się w słabem świetle, nagi a blady niby trup. Stał podkurczony i pogięty jakby w skamieniałej męce, nogi miał oblepione krwią zaskrzepłą, twarz wykrzywioną.
— Poprzebijałem mu palce u nóg, a każdy innego dnia, żeby więcej czuł i dłużej cierpiał... Od tego zacząłem...
Tak, nogi miał przybite sztyletami do podstawy.
Zgroza podniosła mi włosy, wydało mi się, że to człowiek, który jeszcze cierpi, że jego wykrzywione usta krzyczą miłosierdzia.
— I wola moja przemogła! Modlitwa zemsty została wysłuchaną. Spełniło się, czego pragnąłem.
Głos jego świstał jak chlastanie szpady i przebijał mi serce niewytłumaczonym lękiem.
Odsłonił drugi posąg.
— A potem zabiłem mu prawą rękę...
— A potem lewą...
— A potem — kolana...
— A potem — ramiona...
I szepcąc tę okropną litanję, odsłaniał kolejno posągi...
I kolejno z pod czarnych zasłon wyłaniały się okaleczone, krwawe i ohydne trupy...
Wszystkie były zastygłe w skurczach mąk niewypowiedzianych.
Wszystkie były podarte i pocięte, całe w skrzepach krwi, w ranach i pozabijane po stokroć razy.
A wszystkie oczy przekłute krzyczały niemym głosem męki.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
— 198 —