Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

każde doznane dobrodziejstwo w czwórnasób. Był ciągle na jej usługach. Chodził z listami, robił sprawunki, ubierał ją, zastępował służącą z zupełnem zadowoleniem obsługiwanej. Za to wszystko miał kąt swobodny, gdzie też i przepędzał wszystek czas wolny. Co robił wtedy? Nikt nie wiedział. Coprawda, nikt nie był ciekaw się pytać.
Ile razy kto wszedł, wyłaził od siebie poruszony jakiś, z ogniem w oczach, z twarzą dziwnie wypiękniałą i z rękoma powalanemi atramentem.
— Coś ty buty czyścił? —— zapytał go raz dyrektor, ujrzawszy jego ręce, zdejmujące mu palto.
— E — nie —— proszę pana dyrektora.
— A łapy masz powalane szuwaksem.
— To, to... atrament.
— Pisałeś co?
— List — szepnął nieśmiało. Kłamstwo przychodziło mu z trudnością.
— Do kogo?
Nie odpowiedział.
— Do domu?
Milczenie.
— No mówże! Nic nie wiem, masz gdzie rodzinę, czy nie?
— Wacek! chodźże, nie marudź! — ozwał się głos z drugiego pokoju.
Franek otworzył drzwi śpiesznie, uradowany, że mu się udało uniknąć wyjawienia prawdy. I starannie wymył ręce. Ukrywał się bowiem z tem, że pisał... sztukę; to jest przerabiał „Ulanę“ Kraszewskiego na scenę.