Franek była to dusza na obraz przyrody, która po zimie ciężkiej, burzliwej, budzi się na wiosnę pod gorącem tchnieniem słońca — i nie wierzy, że nie może kiełkować, rosnąć, kwitnąć, żyć; zapomniała w nędzach zimy o przeszłej wiośnie. Więc nieśmiało i bezradnie wysuwa się z siebie, aż rozpętana ciepłem i swobodą, symfonją cudów bierze świat w swe dobroczynne posiadanie.
Franek ledwie mógł się doczekać końca przedstawienia i, wychodząc, zabrał z sobą Ulanę. Przeczytał ją w ciągu nocy kilka razy z rzędu; spłakał się nad losem opuszczonej i rozpłomienił jeszcze więcej do napisania sztuki, osnutej na tym temacie. Myśl, popychana przez ambicję, zwyciężyła doreszty przygnębienie moralne i apatję, w jakiej żył od tak dawna.
— Tak, napiszę, napiszę! — mówił do siebie.
Nie wiedział tylko, jak się wziąć do tego. Myślał, jak zacząć, od czego — nie wiedział. Pocił się z wysiłku, rzucał wszystko do djabła i powracał do tego samego. Był obezwładniony tem pragnieniem i olbrzymiał jednocześnie pod parciem woli. Upór zwalczał zniechęcenie, powstałe z bezsilności. Zeszło mu tak ze dwa tygodnie na ciągłych walkach z niemożebnością wysnucia z mózgu jakiejkolwiek formy. Zaczynał, ale darł natychmiast. Ten początek był z tej sztuki — tamten z innej. Przez osłuchanie się na scenie, umiał ich tyle prawie na pamięć, że bezwiednie — słowa zapamiętane pisał. Odczytując, poznawał z bólem upokorzenia, że to nie jego myśli. Nie chciał naśladować! Przez te dwa tygodnie zżółkł jeszcze więcej, po-
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.
— 229 —