Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —

Nie odzywał się, ale coś niezwykłego się w nim robiło. Zdjął spódnicę, została tylko w koszuli. Posągowe jej kształty przez cienką bieliznę rysowały się wyraźnie, ponętnie; piersi, ramiona i nogi obnażone a pełne, jakby nabrzmiałe krwią i pragnieniem rozkoszy, paliły go swoją nagością, odrzynając się dziwnie plastycznie od ciemnego tła sofy.
Zaczynało go opanowywać jakieś drżenie.
— Spódnicę zdejm, zdejm, — wołała, targając koszulę.
— Już zdjąłem.
— Nieprawda, nie! Kłamiesz! zdejm, małpo ty!
Była bliską wpadnięcia w furję.
— Zdejm, słyszysz!
Szczękał zębami, nie widział nigdy kobiety w tej pozycji: nagiej prawie, pijanej — i tak pięknej. A wiedział, że z nią, jak się upije, niema żartów. Mogła śmiać się, płakać, wściekać ze złości, rozbijać wszystko i wszystkich w jednej chwili.
— Tumry, zdejm — nie chcesz?... czekaj!... — i podniósłszy się z trudem, porwała ze stołu butelkę i rzuciła w niego, upadając z płaczem na sofę.
— Władek! och, o mój Boże! Ach! — zanosiła się od łkania. — O ja nieszczęśliwa, śmieją się ze mnie, nie chcą słuchać, o! o! Dżalma — choć troszkę. Matko Boska! Małpy, bydło! Będę wam grać, zobaczycie — będę grać — la la la la la. Pojadę do Texla, zdychajcie sobie, niech Stella weźmie rolę — niech kiedy... kiedy... Franek!... Tumry! wiwat!! — niech żyje miłość, swobodny kankan, zacieraczki na mleku i frajery! Wiwat! —