Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.
— 246 —

— Uniosłem, nawet łatwo, położyłem panią na łóżku, pookrywałem i odszedłem.
— I nic więcej?... nic?... — pytała natarczywie, z hałasem mieszając łyżeczką herbatę. Pamiętała słabo, że całowała kogoś.
— Nic, proszę pani, a cóżby miało być więcej?
— Głupi! o głupi! — wołała, zanosząc się od śmiechu.
Poważniejsze usposobienie uleciało razem z jego oświadczeniem, że „nic“.
— Dlaczego, proszę pani? — zapytał.
Pierwszy raz może w swojem życiu uczuł się dotkniętym.
— Dlaczego? — ha! ha! boś głupi, kapitalnie, operetkowo głupi!... — i śmiała się, jak warjatka. Jeszcze coś podobnego nie spotkało ją w życiu. Nic! to jest znakomite, nie do uwierzenia! — wołała, taczając się po łóżku w paroksyzmie śmiechu serdecznego.
Dzień potoczył się zwykłą koleją. Franek zadawał sobie kilka razy pytanie: dlaczego nazwała go głupim?
— Czy dlatego, że nie skorzystał ze sposobności?..
Przed wieczorem spotkał się ze Zmarźlakiem i opowiedział mu szczegółowo całą scenę.
Słuchacz zmierzył go pogardliwem spojrzeniem, pokręcił swój daszek, jak nazywał wąsy, splunął ze złością i szepnął gniewnie a drwiąco do ucha:
— Trzeba być ostatnim głupcem... Uważasz!
— Mam cię w... zanadrzu, słyszysz! Cóżto? ja świnia jestem, żebym się kładł w pierwszym lepszym rynsztoku, czy co? — i odszedł śpiesznie.