Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.
— 249 —

— Jezus, Marja!... — straszne przeczucie obleciało mu mózg, jak błyskawica, pełna gromów. Roztrząsnął wszystkie łachmany drżącemi od strachu rękoma. Pudełka z Ulaną nie było!
Zadygotał cały, rzucał się naprzód, cofał — kręcił prawie wkółko, zimny pot przerażenia wystąpił mu na czoło. Okradli go! Skradli mu Ulanę, życie, szczęście krwią okupione, marzenia nocy nieprzespanych — wszystko! Rozpacz bezbrzeżna wyryła mu się w twarzy, posiniła usta, przebijała przez oczy, niespokojnie, błyskawicznie biegające z przedmiotu na przedmiot. Ręce załamywał spazmatycznie — bezradnie.
Przeszukał po raz drugi. Nie było...
— Ulana! moja Ulana! — łzy zalewały mu serce.
— Ach! to ten, co schodził; usłyszał, że otwierałem drzwi i wyniósł się, zabierając, co mu w ręce wpadło, i ja go przepuściłem! Och! podlec! o! — i wybiegł wściekły, zrozpaczony, jak stał, bez czapki, na ulicę. Nie ujrzał nikogo. Pobiegł w jedną stronę. Nikogo. Przebiegł kilka sąsiednich ulic — toż samo.
Pot zmęczenia zalewał mu twarz, a żal serce.
Nic! Nikogo nie widać. Biegał, jak nieprzytomny. Zaglądał w każdy załamek murów, pod każdy mostek, — wszędzie.
Dowlókł się zpowrotem do bramy i usiadł nad rynsztokiem, bezradny, unicestwiony stratą, obłąkany bólem.
Zakrył twarz rękoma i ryczał prawie płaczem, rozpacz, niewypowiedzianie niepokojąca, rozrywała mu piersi. — Och, Ulana! moja Ulana! — szeptał przez łzy,