Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

A potem, zdało mu się, że idzie wskroś tych łachmanów ludzkich, po tem śmietnisku dusz, wskroś płaczących nędz wszelkich... wskroś pustek nieobjętych, w których żyły tylko konające echa skarg.
— I umarłe żale...
— I umarłe nadzieje...
— I wszystek ból człowieczy...
— Uciekać, uciekać! — krzyczało przerażenie i strach, i ból go chwycił i wyrwał z nicości, i trzymał nad przepaściami, wczołgał się w niego kolczastem cielskiem, tarzał się po jego wnętrznościach i rozdzierał rozpalonemi pazurami.
— Siostro! siostro!
Nie, nie mógł wołać, nie mógł wyrwać z siebie tego krzyku, nie mógł się poruszyć, tylko wołał ratunku oczyma przekrwionemi, krzyczał strachem i rozpaczą... umierał w męce... a ona w głębokiej kontemplacji przesuwała ziarna różańca i całowała oczyma Chrystusową twarz, wiszącą na ścianie.
Czuł, że umiera, że chwila jeszcze... że się już kołysze nad krawędzią nicości, że się stacza... zapada.
Tak, to ona idzie przez izbę szpitalną, ona... jakby ze zgaszonego światła ma utkaną szatę... umarłych wód ma oczy... bez dna przepaście, przerażający lej... otchłań... idzie. Pochyla się nad łóżkami... idzie dalej... uśmiechem promienieje... nie widać ust ni twarzy, a ten okropny uśmiech wybłyskuje z niej, migoce nad głowami konających, zapełnia szpital, wije się w ciemności jak błyskawica zaguby... jak trupie światło... prze-