nim, pozostawał niby krab po odejściu fali na krawędzi życia, chwiał się, a nie spadał w głąb, konający już, a nie umarły, nie trup i nie życie, widmo raczej niż człowiek. Kontur blady istnienia, fosforescencja próchnicy.
Wiedział, że kona, że leży w szpitalu, że jest jeszcze, i ta jakby emanacja rzeczywistości: kamieni ścian, izby, łóżek, świateł lamp, zakonnicy — rzucały cień twardy i bolesny na jego czucie, trzymały go jakby szponami, odgradzały sobą i nie pozwalały wyjść i złączyć się z wizją i przepaść z nią razem...
Najwyższem natężeniem woli przebudził się, wizje odpłynęły w dal szarą, rozprysnęły się w mrokach, a on cichym, przejmującym głosem zaśpiewał:
Automatycznie, zupełnie nieświadomie, niezbadane nory mózgu wyrzuciły z siebie tę pieśń pochłoniętą niegdyś w dzieciństwie, ale on na dźwięk własnego głosu ożył i oprzytomniał zupełnie.