Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —


II.

— Która godzina?
— Pierwsza.
— Świt jeszcze daleko?
— Daleko.
— Bo o świcie umrę z pewnością. Wiem, że już mnie nic nie ocali, wiem! Dlaczego drzewa tak patrzą w okna?
— Wiatr niemi kołysze.
— Nie, nie!... one czuwają nade mną, one patrzą na mnie... one wiedzą, że... Co to?...
Krzyk długi, bolesny, wstrząsający krzyk rozdarł ciszę i długo echami tłukł się pośród niemych murów szpitala...
Zakonnica wyszła prędko, ale wróciła po chwili.
Wskazał ręką sufit i oczyma powiedział:
— Wiem, umarł tamten z pierwszego piętra. Wiedziałem o tem...
— Nie, nie... — zaprzeczała lękliwie, kryjąc twarz w cieniu korneta.
Uśmiechnął się dobrotliwie.
— I ja umrę o świcie... — poruszał ustami i nasłuchiwał w ciszy, w której szeleściły cichutko drzewa za oknami, słuchał szmerów nocy i jakichś słabych ledwie odczuwanych stąpań czyichś...
— Ktoś chodzi po podwórzu!
— Niema tam nikogo.
— A jednak śmierć nie jest snem nieprzespanym,