Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.
— 268 —

nie — powiedział głośno i usiadł na łóżku. — Nie można uznawać Przyczyny i mieć ją za głupią. Żarna mogą być tylko symbolem życia... Prawda, siostro?
— Tak, tak...
— Czy siostra żyła już kiedy?
Spojrzała na niego litościwie.
— Mnie się zdaje, że dużo jest dusz przychodzących za wcześnie, jak kwiaty złudzone ciepłą godziną marca... nierozwinięte pąki przysypie śnieg... może przetrwają i zakwitną o prawdziwej wiośnie, w drugiem życiu, ale więcej marznie na śmierć wieczną, nim się dowie, że żyją... Prawda, siostro?
— Tak... tak...
Niepojęty słodyczą spokój szczęścia rozlewał się po nim.
Nie bolało go nic; ani ciało, ani myśl żadna, ani smutek, czuł w sobie ukajający bezwład górskiego jeziora, bezwład martwej wody, nie poruszanej najlżejszym powiewem, zapadłej w głuchą moc bezmiernego spokoju, nie śpiącej i nie umarłej, a bezsilnej w najgłębszej treści swojej i opadającej niewidzialnie, nieświadomie a ciągle i zwolna w jakąś głąb tajemniczą...
Jego poczucie siebie, jego świadomość kurczyła się i malała niepostrzeżenie, że już tylko niektóre myśli i obrazy niektóre snuły mu się po głowie, jak majaczenia oślepłego zwierciadła.
Słodycz miał tylko w sercu, słodycz październikowego słońca i zwarzonych mrozem lewkonij, słodycz cichej ofiary łez.
— Chciałbym się przejść po pokoju... dobrze?