Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

wychyliło się z głębin i zalewało go cichym, melancholijnym żalem, a gdy zrozumiał, sznury łez rozsypały się po jego wychudłej twarzy.
— Pan płacze? Może bok boli?...
— Boli mnie żal, siostro, stary żal.
Wyjął z portmonetki wszystkie pieniądze i nieśmiało zwrócił się do niej:
— Mam prośbę do siostry...
Podniosła oczy na niego.
— Tyle jest dzieci biednych... dzieci nędzarzy... dzieci strasznie biednych i opuszczonych, któremi się nikt nie zajmuje... spotykała siostra podobne?
— Za wiele jest takich nieszczęśliwych.
— To są pieniądze, mnie one już na nic zupełnie... Niechaj je siostra weźmie i kupi tym dzieciom zabawek... wie siostra, koniki... szabelki... lalki... wózki... piłki... one z pewnością nigdy nie mają zabawek, nigdy im nikt nie daje... ja to wiem... Proszę o to całą duszą — dobrze?
— Dobrze — szepnęła przez łzy.
— Ja to wiem... bo... nigdy nie miałem zabawek... Mnie już nic i niczego nie żal, tylko mi jeszcze żal, że mi nikt w dzieciństwie nie dał ani jednej zabawki... Wie siostra, ja całe lata marzyłem o blaszanej szabelce i siwym koniku na biegunach, całe lata tęskniłem i lałem morze łez gorzkich... ale mi nikt nie dał... I, że łzy zalały moje życie, to może dlatego, iż mi brakło rozśmiechniętych wspomnień dzieciństwa.
Przerwał, bo dalekie, głuche uderzenie zegara płynęło z ciemności.