Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

siebie na tej ostrej krawędzi życia, z której się zsuwał nieubłaganie i... zasypiał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jaśniej... coraz jaśniej...
Świt!
Cicho! cicho!
Niechaj odpocznienie przyjdzie dla znużonych; niechaj sen przywrze oczy czuwających; niechaj zapomnienie uciszy serca cierpiące.
Ptak śmierci tak słodko trzepoce do snu...
A żywi niechaj śpią, niechaj się krzepią tem, że nie wiedzą.
Oto już świt dla czekających.
I wybawienie z męki.
I radość zmartwychwstania!
...I weselne życie w Panu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Świt się uczynił na świecie.
Ostry brzask zalał przestrzenie i kwietnym pyłem zórz mżył na omroczoną ziemię, na pochylone sennie drzewa, na przytulone do siebie trawy, na przymknięte oczy kwiatów, na zamglone snem źrenice wód i... na bezwładnie zwieszoną głowę chorego.
Podniósł się nagle, spojrzał w świetlistą głąb zórz i wyszeptał:
— Świt! świt!...
I jak drzewo ścięte zwalił się na ręce zakonnicy.