Karłowski w jedném mgnieniu oka wyskoczył z wagonu, podjął pierścień i w kilku skokach dobiegł do piérwszéj sali dworca. Niedaleko drzwi stała nieznajoma kobieta i podawała urzędnikowi jakąś kartkę.
— Przepraszam panią! — rzekł młody człowiek, obok niéj stojąc.
Z lekkiém zdziwieniem i jakby pytająco, zwróciła ku niemu warkoczami obciążoną głowę.
— Zdaje mi się, że ten pierścionek do pani należy. Znalazłem go u stopni wagonu.
Lekki wykrzyk wydobył się z ust kobiety; końcem paluszków wzięła z ręki młodego człowieka pierścionek i rzekła:
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję! Tak jest, to mój pierścionek. Musiał mi spaść z palca wtedy, gdym układała rzeczy w woreczku. Bardzo dziękuję!
Mówiąc to, parę razy wdzięcznie skinęła głową, a zarazem podniosła rękę i odrzuciła z twarzy zasłonę.
Młody człowiek stanął olśniony, urokiem do miejsca przykuty.
Piękna téż była ta twarz, która nagle zajaśniała przed nim, a piękna nie posągową pięknością klasycznych, regularnych rysów, ale ogniem, który z niéj tryskał, ale życiem na niéj rozlaném. Czoło miała gładkie i białe, jak marmur greckich posągów; po skroni jéj wiła się siatka żyłek i znać było, jak
Strona:PL W klatce.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.