donny; skronie ocieniały rozwiane, ciemno-kasztanowate włosy. Klęcząca i cała jeszcze drżąca, niewypowiedzianie była piękną, jakąś smutną a magnetyczną pięknością. Lucyan patrzył na nią, serce mu biło gwałtownie i nie miał siły odstąpić od niéj. Ona sama powstała zwolna, raz jeszcze, patrząc na niego, powiedziała: — dziękuję! — i, zarzuciwszy zasłonę na twarz, wyszła z kaplicy.
I Lucyan wyszedł za nią i patrzył, jak powoli przechodziła przez kościoł. Smukła jéj postać lekkim cieniem przesuwała się pomiędzy białemi filarami, a ciężka suknia szelestem wtórowała cichym i jednostajnym odgłosom jéj stąpań.
Zniknęła za szerokiemi, na ulicę wiodącemi, drzwiami kościoła, a Lucyan stał jeszcze długo, zasunięty we framugę od drzwi kaplicznych, wzruszony, bezwiednie ścigając okiem łamanie się świateł i cieni pod stropem sklepienia.
Wyszedł w końcu na ulicę, znalazł się znowu śród gwaru i tłumu, i szedł jak senny, mimowoli, przy świetle zapalających się latarni, szukając między mijającemi go kobietami téj, którą przed chwilą widział w kościele.