Jakby na zawołanie, wpadł do pokoju trzynastoletni Mieczek, syn pani Grodzickiéj, żwawy i tęgi chłopak, z pojętną miną i bystremi oczyma.
— Gdzież to mój uczeń przebywał? — spytał Lucyan, biorąc za rękę zasapanego i spotniałego od zmęczenia chłopca.
— W śnieżki grałem z Adasiem i Tomkiem — odpowiedział raźno.
— Jakto w śnieżki? człowieku, toż na świecie błoto, nie śnieg! — rzekł łagodnie Lucyan.
— Ej, tam pod płotem księdza proboszcza, taki jeszcze śniég czysty i twardy, niby kamień — odrzekł Mieczek, bawiąc się guzikiem od surduta doktora.
— A lekcyą na jutro umiész? — spytał Lucyan.
— Jakżeby nie! albom to ja kiedy lekcyi nie umiał?
— I to prawda; ale to mnożenie...
— Ej już nauczyłem się: sześć razy siedm czterdzieści dwa, trzy razy ośm dwadzieścia cztery, widzi pan Lucyan.
W czasie téj rozmowy, pani Grodzicka cicho rzekła do pana Dembowskiego:
— Czy wiész, panie Dembowski, pan Lucyan taki dobry, że już blizko od roku uczy mego chłopca.
— Poczciwy z kościami człowiek, mosanie tego — odszepnął szlachcic tak cicho, że aż się okna zatrzęsły.
Strona:PL W klatce.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.