Strona:PL W klatce.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

jego prosi wielmożnego doktora, iżby jutro rano przyjechał, bo febra nie ustępuje.
Zmierzch krótkiego zimowego dnia zaczął już zapadać, gdy przeszedł plac, minął kościołek i znalazł się przed niewielkim, ale białym i stojącym na czyściutkiém podwórku, domem. Dach domu tego, nowy, słomiany, lśnił żółtawo z po-za lékkiéj warstwy gdzieniegdzie leżącego na nim śniegu. Kilka okien, mających każde po cztery spore i czyste szyby, patrzyło na podwórko, na którém gęsto sterczały skielety odartych z liści różanych i bzowych krzewów; mały ganeczek z dwoma słupami i ławeczkami otoczony był drewnianą, zielono malowaną kratą, po któréj latem pięły się snać powoje. Naokoło podwórka biegło ogrodzenie z nizkich, gładko ciosanych sztachet, otwierających się niewielką furtką na dość szeroką przestrzeń, za którą żółciało znowu ogrodzenie kościołka i, między grupą bezlistnych drzew, strzelała wieżyczka dzwonnicy. Z drugiéj strony domu był ogródek niewielki bez drzew, kwiatami snać i warzywem zasiewany zwykle, a za nim jeszcze oko biedz mogło po szerokich, za miasteczkiem leżących polach, i zatrzymywało się na wązkim pasie lasu, który w owéj okolicy zaokrągla każdy widnokrąg. Cisza wkoło domku tego była zupełna, gwar miasteczka tam nie dochodził, i tylko niekiedy przypływały z kościołka przeciągłe odgłosy pieśni nieszpornych, lub jęczące akordy organów wiejskich, skrzypiących