ga szafka z czarnego drzewa w kącie, dopełniały umeblowania pokoju, z którego wiało tchnienie starych zwyczajów, mierności i zacieśnionego parafialnego smaku.
Do pokoju tego, zaraz za Lucyanem, weszła niemłoda kobieta, małego wzrostu, szczupła, w czarnéj wełnianéj sukni i białym czystym czepku, nie pokrywającym zupełnie mocno posrebrzonych włosów. Twarz miała żółtą i pomarszczoną, usta blade i nieco surowe, ale duże, błękitne i bardzo łagodne oczy.
Lucyan wziął jéj rękę i podniósł do ust.
— Dobry wieczór ci, moja matko — rzekł.
— Dobry wieczór, moje dziecko — odpowiedziała pani Dolewska, całując syna w czoło. — Takem się w téj chwili zagniewała na Marysię, że nie uwierzysz. Wyobraź sobie, ta nieznośna dziewczyna...
— Moja matko droga — przerwał łagodnie Lucyan, trzymając jéj rękę w obu dłoniach — czy warto, abyś się tak gniewała i martwiła o drobiazgi?...
— Ależ, mój Lucysiu — żywo przerwała pani Dolewska — jakże się nie mam gniewać? Poleciała gdzieś nic dobrego, śmietanka wykipiała i teraz ty nie będziesz miał kawy.
— Mateczko — odpowiedział Lucyan — dziękuję, że się tak o mnie troszczysz, ale proszę, nie martw
Strona:PL W klatce.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.