ksiądz Stanisław — przemówiła z uśmiechem pani Owsicka.
— Moje uszanowanie pani aptekarzowéj dobrodziejce! moje uszanowanie pani komisarzowéj! do nóżek upadam panu konsyliarzowi! — mówiła panna Zuzanna, dygając i zdejmując swoję watowaną salopę.
— Chodź-że, chodź, panno Zuzanno, siadaj tu z nami, będziemy zaraz pili herbatę — zapraszała pani Dolewska.
— Dziękuję za łaskawe względy pani aptekarzowéj, niech Bóg wszechmogący wynagrodzi, bardzo jestem wdzięczna — odpowiedziała nowoprzybyła, składając ręce na piersi i w dygach podchodząc do stołu.
— Lucysiu! pójdź tu, moje dziecko, i usiądź przy mnie — ozwała się pani Dolewska do syna, który stał zamyślony przy oknie i, jakby obcy temu, co się koło niego działo i mówiło, machinalnie obrywał listki geranium. — Biedny mój Lucyś jakoś nie swój dzisiaj. Czyś ty nie chory, broń Boże, dziecko ty moje?
I mówiąc to, przesuwała rękę po gęstych, czarnych włosach Lucyana.
— O nie, moja matko — odrzekł Lucyan — zdrów jestem zupełnie.
— Ale gdzie tam, pani aptekarzowo dobrodziejko, ozwała się panna Zuzanna — pan konsyliarz dobrodziéj nie może być chory: śnił mi się dziś tak
Strona:PL W klatce.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.