garnąwszy z czoła swoje piękne, czarne włosy, rzekł:
— Doprawdy, księże Stanisławie, nie chciałem cię tak długo sobą zaprzątać; przyszło to jakoś samo z siebie, a raczéj z twego zacnego serca, które się mną tak przyjaźnie zajmuje. Ale, mam cię prosić o radę jeszcze w innym względzie.
— Cóż to takiego, kochany Lucyanie? — zapytał ksiądz.
— Oto widzisz, księże Stanisławie, od roku już uczę syna pani Grodzickiéj. Zdolny i bardzo dobrych skłonności jest to chłopak; ale przy moich nawet usiłowaniach, marnie zginą jego zdolności, jeśli go do szkół nie oddamy. Matka nie może tego uczynić, ani ja także; chciałem się więc zapytać, czy między sąsiadami N. nie znasz kogo z dobrą chęcią, coby dał środki na wychowanie tego dziecka, z którego dzielny człowiek z czasem być może?
Ksiądz Stanisław zamyślił się na chwilę.
— Hm, ciężkie mi dajesz zadanie — odpowiedział — bo w całéj okolicy naszéj, są tylko dwa rodzaje właścicieli ziemskich: albo wielcy panowie, którzy ciągle mieszkają za granicą i w stolicy, i których nie znam, albo drobna szlachta, nie mogąca łożyć tak stosunkowo znacznych kosztów.
— To szkoda! — rzekł zmartwiony Lucyan.
— Poczekaj, poczekaj... — mówił znów, namyślając się ksiądz — mam ja wprawdzie bogatą para-
Strona:PL W klatce.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.