fiankę, bardzo zacną... ale... czy znasz panią Klotyldę Warską?
— Dziedziczkę Jodłowéj? nie znam — odrzekł Lucyan.
— Jestto kobieta... kobieta... jakby to ją okréślić... młoda, piękna, rozpieszczona losem, jak motyl latająca po świecie, bez innego celu, jak dla dogodzenia swoim fantazyom, ale przytém dobrego serca, niezmiernie wrażliwa na biedy ludzkie i bardzo miła osoba. Trzeba-by jéj zaproponować wychowanie twego protegowanego.
— Ależ ona nie mieszka podobno w Jodłowéj — zarzucił Lucyan.
— Dembowski mówił mi dziś — odparł ksiądz — że spodziewa się jéj przybycia w Kwietniu; a przecież chłopca i tak nie można oddać do szkół inaczéj, jak po wakacyach, to jest w Sierpniu. Gdy więc dowiem się o przyjeździe pani Warskiéj do Jodłowéj, pojadę i zaproponuję jéj to, a prawie pewny jestem dobrego skutku.
Po chwili powstał ksiądz Stanisław i, uścisnąwszy rękę Lucyana, wyszedł z domu doktora. I postać jego wysoka, poważna, przesuwała się śród mroku nocy, obok kościelnego ogrodzenia, dążąc do niedalekiéj plebanii.
W oknie Lucyana długo jeszcze z za zielonéj sztory błyszczało światło, ale nie zagasło ono prędko i w pokoju pani Dolewskiéj.
Strona:PL W klatce.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.