Strona:PL W klatce.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

szuję! wsiadają znowu i daléj pędzą, z kartami wizytowemi w ręku. Kiedy między piechotą idącymi ludźmi spotykają się znajomi, brzmi po sto razy wyraz: winszuję! a mniéj elegancki świat, starym zwyczajem, dodaje: daj Boże za rok szczęśliwie doczekać!
Kto-by nie wiedział o przyczynie téj całéj radości i tych wszystkich powinszowań, sądził-by, że wyrok niebieski zdjął z ludzkości klątwę piérworodnego grzechu, albo, że jaki najazd barbarzyńców został zwycięzko przez Europę odparty, albo, co najmniéj, że się wszyscy tego ranka pożenili, lub że się wszystkim ubiegłéj nocy urodzili pierworodni. A to poprostu ludność Warszawy obchodzi uroczystość Nowego Roku.
Taką jest moc zwyczaju. Ileż razy ludzie dziękują sobie, nie wiedząc za co, winszują, nie wiedząc czego, wierzą, nie wiedząc w co, dla tego, że tak dziękowali, winszowali, wierzyli i robili ich praojcowie. I dziwić się tu Chińczykom!...
Nie wszyscy jednak bawią się, winszują i przyjmują powinszowania. Oto z po-za rogu jednéj z ulic, na szeroki i pełen ludzi chodnik wysuwa się biedne małe chłopię, skostniałe od zimna, blade i z zapadłemi policzkami. Łachmany lichéj sukmanki niezupełnie zakrywają mu nagą szyję i pierś; zmięty i brudny, o szerokich brzegach kapelusz, ocienia, splątanemi włosami orzucone, czoło. Jakby ukradkiem, wysuwa się ze schyloną głową na chodnik, zda się, prze-