cały ten gwar uciszył się już nieco, chodzi samotna po swoim salonie i może rozmyśla nad dniem prawie minionym. W jednym końcu jéj salonu stoi palisandrowy fortepian, w drugim marmurowa konsola z wielkiém zwierciadłem, a ona przechodzi od fortepianu do konsoli i od konsoli do fortepianu, z wyrazem twarzy, w którym dosadnie maluje się myśl: o, jakże mię ci ludzie znudzili!.. Raz stanęła przed zwierciadłem; białą, przedziwnych kształtów, rękę przesunęła po błyskających perłami warkoczach i odwróciła się niechętnie, jakby i do lustra rzec chciała: „nudzisz mię!”
I znowu rozpoczęła swoję monotonną przechadzkę, a jak-by pod wpływem jakiegoś ciężkiego wewnętrznego uczucia, brwi jéj ściągnęły się, wzrok błądził machinalnie po barwnych kwiatach kobierca i ręce, skrzyżowane na piersi, zacisnęły się lekko, drobnemi palcami mnąc bezwiednie grubą materyą rękawów.
Rozsunęła się powoli aksamitna portyera, we drzwiach stanął lokaj i zaanonsował:
— Pan Pantaleon Kwiatkowski!
Piękna kobieta stanęła na środku salonu, lekko ironiczny uśmiech ożywił jéj usta i odpowiedziała:
— Prosić!
Po chwili, o długiéj i cienkiéj, we frak obciągniętéj, postaci, w blado-różowych rękawiczkach i z długiemi włosami, woniejącemi jaśminowym olejkiem,
Strona:PL W klatce.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.