— Któż-by mógł zaprzeczyć panu zupełnéj, wyłącznéj oryginalności? — rzekła gospodyni domu. — Ale zostawmy na późniéj rozprawy o poezyi — dodała — bo dziś mam pana zapytać...
— Tak, pani — przerwał poeta — tak, pani, jestem zupełnie, wyłącznie oryginalny i nawet śmiem twierdzić, że daném mi będzie na nowe a nieznane dotąd tory wprowadzić poezyą polską. Czego, ażeby dać pani dowód, przeczytam jéj mój najnowszy, bo wczoraj dopiéro ukończony, poemat o dyable Borucie.
I mówiąc to, sięgnął do kieszeni fraka, z któréj sterczał zwój papierów.
— Z przyjemnością posłucham poematu pana o dyable Borucie inną razą, ale teraz, chciéj mi pan powiedziéć, czy nie znasz...
— Dyabeł Boruta — rozpoczął wieszcz.
— O mój Boże! — tupiąc nóżką i odbierając poecie rękopis, zawołała piękna kobieta. — Ależ ja w téj chwili nie jestem usposobiona do słuchania najpiękniejszych nawet poezyi. Daj to pan, przeczytam sama; a teraz staraj się pan zebrać swoje wieszcze myśli i posłuchaj uważnie mojego pytania.
Tak była piękna ze swoją figlarną minką i nakazującym tonikiem, że Konwalius zapomniał o dyable Borucie i rzekł uroczystym głosem:
— Bogini, rozkazuj słudze twojemu!
— Otóż pytam pana, czy nie znasz w Warszawie jakiego pana Karłowskiego?
Strona:PL W klatce.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.